Strona prywatna Krzysztofa Nagrodzkiego

Wierzący nie wierzący

Prymitywny ateizm stał się jakby mniej modny. Lansowane są natomiast inne propozycje: od młodzieżowo luźnego wdzianka – „wierzta, w co chceta”, na co dzień, po wyszukane, indywidualnie dopasowywane kreacje – „bądźcie jako bogowie” na rauty Nowej Ery. Na szybkie wyjścia akceptuje się luźny płaszcz agnostycyzmu. Zdecydowanie nie jest dobrze widziany krój tradycyjny w czarnym kolorze, aczkolwiek wyróżnia się i akceptuje wariacje, w których dominują postępowe elementy w określonych barwach i bezpruderyjne, nowatorskie otwarcia.

Kolekcja, co prawda nie jest zbyt duża, tajemnica sukcesu tkwić ma jednak w brawurowych dodatkach. Całość zewnętrzna musi zdecydowanie być niekrępująca i możliwie łatwa do twórczego interpretowania. Dla uatrakcyjnienia figury można używać dyskretnie zamontowanego gorsetu materialistycznych mitów i szybkich w demontażu koturnów.

W swoim czasie zainteresowanie wzbudził model zaprezentowany przez jednego z przedstawicieli głośnej pracowni z (tzw.) lewej strony, który na publicznym sejmowym pokazie z okazji debaty dotyczącej radia o.o. Redemptorystów, zademonstrował oryginalne okrycie i określił je z odwaga „katolickim”. Strój parlamentarzysty był zapewne kunsztowny, postępowy, uniwersalny i miał cechy królewskiego płaszcza z baśni Andersena – był absolutnie przezroczysty. Łatwo, więc było dostrzec pod nim braki garderoby i elementy zdecydowanie nie zharmonizowane z zadeklarowaną nazwą. Szpeciły tedy wyniki głosowań dla ułatwienia zabójstw dzieci poczętych, deprawowania pornografią, trucia narkotykami, wyłaziło relatywne podejście do praw człowieka, do gromko głoszonego pluralizmu, pobłażliwość dla wielu patologii, odpruwała wrażliwość społeczna, ukazując współudział w wywłaszczaniu ludzi z mieszkań, majątku, pracy, godności; zniknęła natomiast prawda...

Można zauważyć, że przyjmując katolicyzm, jako pewnego rodzaju strój ozdobny mający zapewnić eleganckie wkroczenie do Raju, nie zawsze chcemy przyjąć do świadomości, jaki obowiązek nakładamy, dobrowolnie przecież, na siebie. Katolicyzm to wysiłek   s t a ł e g o  wyboru pomiędzy różnymi drogami, z których tylko te strome nie wiodą ku manowcom. Stąd też biorą się próby - nieraz dynamiczne i gorączkowe - poszukiwania łatwiejszych skrótów, tajemnych przejść, przedefiniowania fundamentalnych pojęć, a bywa, że i przestawiania odwiecznych, sprawdzonych, drogowskazów. Jakże infantylne są te chętki zmajstrowania „katolicyzmu” lekkiego, przyjemnego, (co wcale nie znaczy, że Wiara musi być ponura, przeciwnie!), niewymagającego, elastycznego. Z jakimś tam Absolutem, sprowadzonym w istocie do roli Supersubiekta, którego może dowolnie strofować, ba!, któremu można nawet dać wymówienie, skoro nie dorasta do naszych wymagań; gdy nie jest „profesjonalny” w spełnianiu postępowych – a jakże - oczekiwań. Czyż nie z uśmiechem należnym dziecku, należy spojrzeć np. na owe dorosłe, fizycznie, niewiasty, obwieszczające żarliwie i publicznie o krzywdzie doznanej od Kościoła katolickiego zabraniającego im dostępu do kapłaństwa? One muszą! Muszą otrzymać zabawkę dla rozkapryszonego ego koniecznie tam, gdzie Tradycja natchniona Duchem Świętym tak a nie inaczej odczytuje naukę swego Nauczyciela.

Od podobnych przykładów aż roi się w „katolicyzmie postępowym”.
Można i tak. Ale to nie jest katolicyzm, to nie jest chrześcijaństwo. Nawet, jeśli zostanie obwieszone błyskotkami „postępowości”. I żadne alibi, wyszantażowane, czy uzyskane fortelem - nawet z klauzulą uwiarygodnienia przez któregoś z otwartych teologów - nie zmieni ani o jotę rzeczywistości, ani naszego w niej miejsca, ani naszych ludzkich obowiązków i uprawnień. Dietrich von Hildebrand formułuje to prosto: „...wielu katolików postępowych w rzeczywistości utraciło wiarę i teraz w desperacji usiłuje – przy pomocy mętnych i pretensjonalnych konstrukcji – oszukać zarówno siebie samych, jak i innych, co do tego przerażającego faktu.” (D. von Hildebrand – Koń trojański w mieście Boga, Warszawa 2000., s. 128-9)  I ostrzega: „Dostatecznym powodem do smutku jest już to, że ludzie tracą wiarę i opuszczają Kościół, jednak dzieje się znacznie gorzej, kiedy ci, którzy w rzeczywistości wiarę utracili pozostają w Kościele i usiłują – niczym termity – drążyć wiarę chrześcijańską, oznajmiając, że interpretują chrześcijańskie objawienie tak, aby odpowiadało nowoczesnemu człowiekowi. (ib. s.176)
A pewien mój lewicowy dyskutant nietypowo łagodny, wyznał szczerze: „Stary, gdybym to wszystko przyjął do wiadomości musiałbym zmienić swoje postępowanie, a do tego jeszcze nie jestem zdolny ”.

Ta świadomość - „jeszcze nie jestem zdolny” - jest początkiem nadziei. Co z nią począć? Jak długo będzie trwało to „jeszcze”? Z tej odpowiedzi - „myślą, mową i uczynkiem” przyjdzie zdać kiedyś indywidualny rachunek. Rachunek życia. Może za owe sto lat, a może już za godzinę...

Nie potwierdzajmy słuszności jednej z wypowiedzi Sorena Kierkegaarda: „Odrzuciwszy możliwość korzystania z wolności myśli, ludzie przyjmują za jej równoznacznik wolność mówienia.” (S. Kierkegaard-Dziennik, cyt. za: A Kierkegaard Anthology, red. Robert Bretall, Princetont Uniwersity Press, 1946, w: D. v. Hildebrand, Koń trojański...op.cit. s.101)
Szczególnie wtedy, gdy pokazują nas w telewizji.

PS.A co z tym tytułem?..
Cóż, wszak "niewierzący" przecie wierzą. Niosą wiarę w dogmaty - tak dogmaty - antyteistyczne. Bez próby ich weryfikacji intelektem. To przecie nie unikalny dar. Tyle, że  - być może - zanikający z powodu małej używalności...

Copyright © 2018. All Rights Reserved.