Wycie przy pętli
Mknęliśmy pełni niefrasobliwej radości, którą daje zazwyczaj początek urlopu. Droga łagodnie falowała w słońcu, odkrywając niespodzianki za kolejnymi wzniesieniami – miasta, miasteczka, wsie, pola pełne złocistości dojrzewających zbóż, rozpachniałe łąki i zagajniki tworzyły ciąg barwnych obrazów.
Stopniowo podejścia i zjazdy zaczęły stromieć, zakręty zacieśniać, rzucając coraz gwałtowniej to w prawo to w lewo wśród gęstniejących lasów.
Czasami drzewa rozstępowały się nagle lub uskakiwały w dół, by odsłonić rozsypane aż po horyzont wzgórza – soczyście zieleniejące na pierwszych planach, błękitniejące na dalszych, wtapiających się w szarość przestrzeni, hen, gdzieś daleko...
Gdzieniegdzie z rzadka dostrzec można było nieliczne zabudowania, smużki dymu, białe punkciki owiec na halach. Po dolinach szły cienie.
Docieraliśmy do tych wymarzonych miejsce, w których przyroda nie została jeszcze zdominowana przez człowieka. Z szarości zmierzchu wyłoniła się nagle ogromna, ciemna ściana, zamykająca wielkim łukiem koryto rzeki i piętrzącą, wyniosłym na dziesiątki metrów masywem, wody Sanu. Stanęliśmy u celu.
Okna schludnego pokoju w domu wypoczynkowym przy małej pętli bieszczadzkiej wychodziły na lustro zalewu, po którym szła już poświata księżycową. Było urokliwie, spokojnie. Znużeni nieco podróżą, szybko zapadliśmy w sen.
Przebudzenie nastąpiło gwałtownie!
Noc wybuchła, gdzieś tuż, w pobliżu, ponurym wyciem, pohukiwaniem, warczeniem i innymi trudnymi do opisania dźwiękami*, a góry odpowiadały niespokojnym, dalekim echem.
Chociaż byliśmy raczej zaasekurowani, bliski kontakt z niebezpieczeństwem przyniósł dreszcz emocji i rozniecał ciekawość. Chłonęliśmy dzikość panoszącą się nieskrępowanie obok, na wyciągnięcie ręki...
O brzasku świeży łatwy trop szybko zawiódł nas w pobliże matecznika. Zachowując należytą ostrożność wyjrzeliśmy z chaszczy.
Widok mroził krew w żyłach!
Porozwlekane wszędy resztki łupów: kości, puszki, butelki, kapsle, poniewierające się tłuste papierzyska, opuchłe od śmieci kosze.
Wśród nich, gęsto posplatane, kłębiły się legowiska falujące pochrapywaniem...
Wycofując się śpiesznie, bacznie klucząc między ekskrementami, dojrzeliśmy napis: Camping nr...
Zrozumieliśmy wszystko – wszak prawo dżungli mówi: „Jakie życie - takie wycie”...
PS. Dalsze doświadczenia wykazały, że Bieszczady warte są jednak poświęceń. A wycia? Wycia, niestety, rozlały się po całej naszej krainie. Ale jakby cichły... Chyba...
* ze względu na cenzurę