Strona prywatna Krzysztofa Nagrodzkiego

Humoresko-ponureski

Zawody w Suchej Dolinie

Szliśmy ostro od startu.
Pierwsze przewężenie i uskok.
Dobrze!
Nogi pracują jak sprężyny.
Teraz w lewo, gwałtowne przejście w prawo i stromo w dół.


Balans. Nieźle.
Trudniejszy fragment. Teraz szusem i w prawo. Pióropusz śniegu. Zbyt mocno na krawędziach. Psiakość! Błąd. Zawodnik w czerwonej kurtce znalazł się przede mną. Na ostatniej prostej nie ma już szans na odrobienie tych ułamków sekund. On – tuż za nim ja.
Miejsce nie jest złe. Utrzymać się. Skoncentrować maksymalnie. Stworzyć niewidzialne wiązanie: On – ja. Trzymać się. Jeszcze trochę. Jest dobrze Czerwona kurtka. On – ja.
W tym momencie z lewej (przysiągłbym – nie było z lewej nikogo) wyszedł junior w szarym kombinezonie. Szary wilk.
O, nie bratku! Do przodu. Junior w determinacji wypiął narty i dał szusa przed nas. Zaskoczył nową techniką. Nie na długo. Lekko przykantowałem, rotacja biodrami – nie jestem nowicjuszem, on musi stracić przy wpięciu.
Tak jest.
Teraz!
Ostatni wysiłek.
Ręce.
Odbić się.
Zablokować.
Junior za mną. Zawodnik w czerwonej kurce też.
Walczą.
Jeszcze.
Pierwszy!
Pierwszy !!!
Pierwszy dopadłem do orczyka.

Odchyliłem lekko głowę w stronę skłębionej kolejki.
W oczach Juniora błyszczało zdziwienie i wściekłość. Jego wzrok mówił: „Czekaj!    Następnym razem...”

Ano, zobaczymy...

Publikacja: Karuzela, nr 1 z 7 01 1988r.

***

Razem

Mijała trzecia godzina wytrwałości. Warunki były nadzwyczaj trudne. Z jednej strony obezwładniający upał, z drugiej nierówne, wyślizgane podłoże, zmuszające do pełnej koncentracji.

Człowiek za człowiekiem, noga za nogą, centymetr po centymetrze zdobywaliśmy przestrzeń. Przyklejeni do ściany. Zwarci. Zdeterminowani. Czujni.

Chudzielec w szortach, który wypatrzył minimalną lukę i karkołomnym skrótem próbował zmienić miejsce, dostał za swoje – porządek musi być! W następnym kwadransie przesunęliśmy się koło jakiejś wyniosłej konstrukcji, zamajaczył fragment tabliczki z dziwnym napisem: „>>>na przełomie wieków...”Chcieliśmy obejrzeć, dotknąć, ale szereg pewnie, niepowstrzymanie parł dalej i dalej ku swemu przeznaczeniu. Człowiek za człowiekiem, noga za nogą, centymetr po centymetrze. Powietrze drgało od gorąca. Pot zalewał czoło.

W szóstej godzinie osiągnęliśmy punkt, z którego wystartowaliśmy.

Szczerze mówiąc zdumiało nas to, i nawet poirytowało. Szybko jednak przypomnieliśmy sobie kilka obiektywnych prawd – jedna z nich głosząca, ze formułująca się kolejka ma zawsze konkretny cel, otworzyła nam oczy. Oczywiście! Wina leży w nas - po prostu przegapiliśmy ów cel. Zjedliśmy więc jajeczka na twardo i przyrzekli solennie, że następnym razem będziemy uważniejsi.

- A ta intrygująca, metalowa budowla, element bądź, co bądź niecodzienny w naszych kolejkowych doświadczeniach?

Pytaliśmy, a jakże. Mówiono, że był to krzyż.
Krzyż na Giewoncie.

Publikacja: Karuzela, nr 21 z 13 10 1988r.

***

Jak zostałem mistrzem

Tak, oczywiście mój stary, że pamiętam każdy moment. Są chwile, które utrwalają się na zawsze. A wtedy stawką było Wielkie Trofeum. Znaleźć się na najwyższym podium, w blasku reflektorów, w tym fascynującym, upajającym zgiełku widowni, szumie kamer, trzasku migawek aparatów fotograficznych.. Uściski dłoni ważnych i jeszcze ważniejszych, piękne dziewczyny, no i brachu – nie bez znaczenia – szmal, duuuża forsa.
Ech! Każdy szczegół mam tu – pod powiekami...

Realnie rzecz biorąc nie miałem szans. Pamiętasz – byłem wtedy rezerwowym i tylko pechowa kontuzja... dla mnie szczęśliwa kontuzja... Długiego peta wypchnęła mnie do walki. A stawać musiałem przeciwko samemu Wielkiemu Jojo.

Oczywiście dla rezerwowego nie było miejsca w samolocie. Wiec pociąg. Tyle czasu w tym cholernym pudle, bez mycia, golenia, zmiany bielizny – to wszystko miało być w hoteli, na miejscu. ledwie dojechałem, sflaczały, zmiętoszony. Na dworcu już na mnie czekali. Wtedy dowiedziałem się o Pecie. Samochód i prosto do hali. Mieliśmy pól godziny. Chłopie, co to była za jazda. Jak w kinie. Znasz mnie – nie jestem strachliwy, – ale wtedy miałem pełne porty. Wizg opon, czerwone światłą, pryskający ludzie i maszyny, podjazd, tunel dla zawodników, przebieranka w biegu.

W ringu stanąłem w sekundę po tym jak przebrzmiała zapowiedź spikera. W przeciwnym rogu – on. Widziałeś go w telewizji. Wiesz, taki pewny siebie – wtedy był już potrójnym mistrzem – taki byk zrobiony na wzorowo. Wszystko pierwszorzędne –strój, uśmiech i nawet zapach championa odświeżonego w pierwszorzędnym hotelu, przez pierwszorzędnego masażystę, z pierwszorzędnym menedżerem. Wszystko cholernie pierwszorzędne.

Od razu poszedł do przodu. Zobaczyłem ten lekko ironiczny uśmieszek i zanim zdążyłem się uchylić już dostałem prawą. Zakręciło mnie w piruecie, instynktownie uniosłem nogę i udało mi się przejechać na wysokości jego podbródka. Chyba nie trafiłem... Był również pierwszorzędnie szybki – trzeba przyznać, – ale coś go ruszyło. Wciągnął głęboko powietrze, a ja dałem mu lewą stopą w pierś. To znaczy chciałem dać. Zdążył uskoczyć i przypalantować mi nieźle, ale widziałem, czułem przez skórę, że jest wolniejszy niż mogłem się spodziewać, że coś tu jest nie tak...Coś musiało na niego wpłynąć. Poszedłem do przodu – lewa, prawa, lewa –wziął jeszcze na rękawice. Zgiąłem nogę w kolanie i podciągnąłem mu pod szczękę. Sparował, ale zatoczył się. Słabł. Wyraźnie słabł. Dlaczego? Błysk. Wiem. Wtedy się nie myśli. Instynkt. Błysk świadomości. Więc ten błysk. Zrozumiałem, w czym rzecz. Mam sposób na faceta, na tę doskonałą, ale wydelikaconą maszynkę do zwyciężania. Półobrót i znowu moja stopa pod jego brodą. Wytrzymać jak najdłużej. Mówiono, że jest odporny na ciosy, ale jest już mój, rozszyfrowany. Więc raz i jeszcze raz. Dyszy. Z trudem. Skoordynowałem moje ruchy z jego oddechem. Jeszcze raz i jeszcze...

Ryk tłumu obwieścił, że to już koniec...że jestem mistrzem. Mistrzem kick boxingu!

Na kontrolę antydopingową szedłem spokojny. Bardzo spokojny. Niczego u mnie nie znajdą. Niczego nie udowodnią. I nie udowodnili chłopie. Skarpety wyrzuciłem natychmiast po walce...

Publikacja: Karuzela, nr 4 z 16 02 1989r.

***

Tajemnice alkowy (wspomnienia z kursokonferencji)  

Wiosna była w rozkwicie. Czas podjęcia trudu szkoleń fachowych stał za drzwiami. bez dalszego ociągania należało je otworzyć. Znalazłem się na kursie. Wiem, wiem – mówi się różnie, często cynicznym zmrużeniem oka o „kursowaniu”; to stereotypy – fałszywe jak zwykle. Zdobywanie, poszerzanie oraz pogłębianie wiedzy to obowiązek świadomego obywatela, ze szczególnym wskazaniem na Kadrę Kierowniczą. Jesteśmy ludźmi poważnymi, chłonącymi wiedzę z determinacją, niezależnie od okoliczności.

Tym razem padło na środki ochrony antykorozyjnej w budownictwie. Temat – przyznacie- niebagatelny. Sprawna organizacja, wypróbowany zespół projektowo-wykonawczy. Ba! Nawet wojsko. (Tu wyjaśnienie: Słuszny jest powszechny pogląd, iż armia nie koroduje, ponieważ - jak oznajmił energiczny kolega kapitan – jest w stałej walce z tym zjawiskiem. Jest to jeden z przykładów pokojowej ofensywy naszych sił zbrojnych).

Zgodnie z programem, wysoko wykwalifikowani wykładowcy zaczęli wypompowywać w nasze umysły preparaty hydrofobizujące, żywice epoksydowe, poliuretany, pianki krylamitowe i inne liczne kompozyty, z którymi zetknąwszy się, korozja pierzchać powinna za siódmą miedzę.

Nic nie zapowiadało tej niezwykłej przygody. Życie zadecydowało samo.

Któregoś dnia zjawiła się Ona. Piękna. Ciepła. Wrażliwa. Ptactwo za oknami wzmogło upojne trele. Promienie słoneczne przesączały się przez pierwszą zieleń i firanki, aby osiąść na rękach, długopisach...

Coś musiało się zdarzyć. Wszystko zastygło oczekiwaniu. Jej pełne usta obiecywały wiele... i nie zawiodły...

Jak zahipnotyzowani weszliśmy do wnętrza mieszkania. Odnalezienie sypialni nie było problemem. Owionęło nas bogactwo zapachów. Stanęliśmy oszołomieni. Cudowna przewodniczka, konsekwentnie, z wyczuciem i inicjatywą wiodła w głąb zmysłowej przestrzeni.

- Tu – szepnęła, wskazując na podłogę. Wrażliwe, drgające nozdrza nieomylnie wyczuły parujący ksylamit. W pokoju wibrowało od fascynującego zdepolimeralizowanego chlorki winylu z wykładziny. Zręcznie i figlarnie uchyliła rąbek tapety zmywalnej – aldehyd - wionęło, a głębiej, głębiej – głos był niski, ekscytujący - głębiej płyta z pyłó dymnicowych emitujących... nie dokończyła, bowiem w tym momencie refleks świetlny wydobył z boazerii orgię kolorów zarodników owocnika grzyba domowego. Co za barwy!

Ogarnęła nas niezwykłą czułość... Łoże wykonane z płyt wiórowych otuliło ostrym, jak tęsknota, formaldehydem. Mieliśmy łzy w oczach, w głowach coś pulsowało, wzmagał się szum przechodzącyw łomot. Potem była już tylko wielka synteza.

Czteroaminodwufenyl przeplatał się z naftyloaminą, konkurując ze związkami nieorganicznymi arsenu. Mamiła benzydyna ze swymi solami, goniona przez ostry benzen.
Azbest szalał rudą chromoniklową, opętaną eterem dwuchromometylowym. Do zatracenia!.... Kiedy zdołaliśmy, resztką sił, rozewrzeć okno, do środka wpełzły ciężkie metale oraz dwusiarczek z pobliskiej kotłowni –sezon grzewczy dobiegał końca...

Teraz Ona oczekiwała wyraźnie na propozycje, pomysły...
-    Może namiot?
-    Tkaniny impregnowane żywicami emitującymi aminy – rzuciła z lekkim rozbawieniem.
-    Szałas?...
-    Grzybki. Mytotoksynki – była pieszczotliwie wyrozumiała.
-    Skóra niedźwiedzia i łono natury? Pomysły stawały się coraz bardziej skrajne.
-    Proszę to przemyśleć. A kwaśne deszcze? A ochrona niedźwiedzi – można było wyczuć pewien zawód w słowach naszej Pani Magister od trucizn, antylukrecji polskiego budownictwa.
-    
Rosło przygnębienie wynikające z niemożliwości. Po kolacji i długich rozważaniach zdołaliśmy wymyślić jedynie temat wiodący na przyszłoroczne zajęcia: Ochrona człowieka przed człowiekiem”...
Nie było śmiesznie?
No, właśnie. Kursokonferencje to nie żarty!


Publikacja: Przegląd Techniczny WIP (Wiadomości i Propozycje) nr 24 z 11 06 1989r.

***

Wycie przy pętli  

Mknęliśmy pełni niefrasobliwej radości, którą daje zazwyczaj początek urlopu. Droga łagodnie falowała w słońcu, odkrywając niespodzianki za kolejnymi wzniesieniami – miasta, miasteczka, wsie, pola pełne złocistości dojrzewających zbóż, rozpachniałe łąki i zagajniki tworzyły ciąg barwnych obrazów. Stopniowo podejścia i zjazdy zaczęły stromieć, zakręty zacieśniać, rzucając coraz gwałtowniej to w prawo to w lewo wśród gęstniejących lasów. Czasami drzewa rozstępowały się nagle lub uskakiwały w dół, by odsłonić rozsypane aż po horyzont wzgórza – soczyście zieleniejące na pierwszych planach, błękitniejące na dalszych, wtapiających się w szarość przestrzeni, hen, gdzieś daleko... Gdzieniegdzie z rzadka dostrzec można było nieliczne zabudowania, smużki dymu, białe punkciki owiec na halach. Po dolinach szły cienie.

Docieraliśmy do tych wymarzonych miejsce, w których przyroda nie została jeszcze zdominowana przez człowieka. Z szarości zmierzchu wyłoniła się nagle ogromna, ciemna ściana, zamykająca wielkim łukiem koryto rzeki i piętrzącą, wyniosłym na dziesiątki metrów masywem, wody Sanu. Stanęliśmy u celu.

Okna schludnego pokoju w domu wypoczynkowym przy małej pętli bieszczadzkiej wychodziły na lustro zalewu, po którym szła już poświata księżycową. Było urokliwie, spokojnie. Znużeni nieco podróżą, szybko zapadliśmy w sen.

Przebudzenie nastąpiło gwałtownie! Noc wybuchła, gdzieś tuż, w pobliżu, ponurym wyciem, pohukiwaniem, warczeniem i innymi trudnymi do opisania dźwiękami*, a góry odpowiadały niespokojnym, dalekim echem. Chociaż byliśmy raczej zaasekurowani, bliski kontakt z niebezpieczeństwem przyniósł dreszcz emocji i rozniecał ciekawość. Chłonęliśmy dzikość panoszącą się nieskrępowanie obok, na wyciągnięcie ręki...

O brzasku świeży łatwy trop szybko zawiódł nas w pobliże matecznika. Zachowując należytą ostrożność wyjrzeliśmy z chaszczy. Widok mroził krew w żyłach! Porozwlekane wszędy resztki łupów: kości, puszki, butelki, kapsle, poniewierające się tłuste papierzyska, opuchłe od śmieci kosze. Wśród nich, gęsto posplatane, kłębiły się legowiska falujące pochrapywaniem... Wycofując się śpiesznie, bacznie klucząc między ekskrementami, dojrzeliśmy napis: Camping nr...
 
Zrozumieliśmy wszystko – wszak 107 prawo dżungli mówi: „Jakie życie - takie wycie”...

PS. Dalsze doświadczenia wykazały, że Bieszczady warte są jednak poświęceń. A wycia? Wycia, niestety, rozlały się po całej naszej krainie.

* ze względu na cenzurę

Publikacja: Karuzela, nr 21 z 12 10 1989r.


Copyright © 2018. All Rights Reserved.